krs coop facebook
Serwis Informacyjny Społem

aaa
Kolejna Konferencja „SPOŁEM 2024" już za nami!
aaa
SYSTEM KAUCYJNY - PRAKTYCZNE WSKAZÓWKI DOTYCZĄCE WDRAŻANIA NOWYCH PRZEPISÓW
Zapraszamy na spotkanie z ekspertem!
aaa
Nowo wyremontowany sklep „Społem" Powszechnej Spółdzielni Spożywców w Białej Podlaskiej
aaa
Pierwsze posiedzenie zgromadzenia ogólnego KRS
Wzięło w nim udział 99 ze 102 delegatów wybranych na VII Kongresie. Zgromadzenie wybrało Zarząd Krajowej Rady Spółdzielczej, Prezydium Zgromadzenia...
aaa
W dniach 22-23 stycznia 2024 r. obradował VII Kongres Spółdzielczości, który jest najwyższym organem samorządu spółdzielczego w Polsce.
Copyright by KZRSS "Społem"

W „Polityce" o supermarketach Coop i o sieci „Społem"

Kategoria: SERWIS INFORMACYJNY SPOŁEM NR II/2016 Opublikowano: środa, 20, kwiecień 2016

W tygodniku „Polityka" z 23 marca br. ukazał się interesujący artykuł Rafała Wosia pt.: „Sklep z zasadami". Autor przedstawia w nim historię supermarketów Coop i wspomina o sieci „Społem".
W artykule tym czytamy: „Coop to nie jest żadna międzynarodowa sieć supermarketów. Nie znajdziemy jej na listach europejskich gigantów detalicznego handlu spożywczego, gdzie królują korporacje jak brytyjskie Tesco, francuski Carrefour czy niemiecka Schwarz-Gruppe (Lidl i Kaufland). Coop nie może się z nimi mierzyć, bo w ogóle nie jest spółką. Na dobrą sprawę nie ma nawet czegoś takiego jak jeden paneuropejski Coop. Co więc mijamy, jeżdżąc po europejskich drogach od Holandii po Węgry? To raczej szereg operujących (zazwyczaj) na poziomie jednego państwa spółdzielni. Z których każda składa się z mniejszych lokalnych kooperatyw. Organizacyjnie i biznesowo Coopów nie łączy więc nic namacalnego. Prócz nazwy i wspólnego (długo uważanego za niedzisiejszy) pomysłu na prowadzenie gospodarczej działalności. (...).

– Wszystkie Coopy mają ten sam wspólny mianownik i swoich założycielskich mitów szukają w drugiej połowie XIX w. W czasach, gdy idea spółdzielczości (jako pierwsi przetestowali ją w 1844 r. mieszkańcy angielskiego Rochdale) zaczęła się szerzyć w przeżywającej rewolucję przemysłową Europie – uważa Werner Kelerhals, szwajcarski historyk zajmujący się dziejami spożywczej spółdzielczości.
Idea leżąca u podstaw tych kooperatyw była prosta: spółdzielcy się jednoczą, dzięki czemu uzyskują dostęp do hurtowych zakupów tańszej żywności. Tę żywność sprzedają potem po uczciwych cenach. Ewentualne nadwyżki finansowe przeznaczają na zaspokojenie innych potrzeb lokalnej społeczności. Spółdzielnie budują więc świetlice, fundują stypendia dla uzdolnionych dzieci z biednych domów, czasem zreperują jakiś fragment infrastruktury. Dla szerokich rzesz przepracowanych i spauperyzowanych robotników 3 takie spółdzielnie były w czasach dickensowskiego kapitalizmu bardzo atrakcyjną ofertą.
– Ten wspólny historyczny mianownik 1 większości Coopów sprawia, że ich dzieje czyta się dziś trochę tak jak historię kapitalizmu. Zwłaszcza patrząc na to, co było i dalej –twierdzi Kelerhals. Dobrze widać g to na przykładzie spółdzielni szwajcarskich. Pierwsze powstały już pod koniec pierwszej połowy XIX w. Ale upadały, bo były zbyt małe i nie wytrzymywały rynkowej presji. Dopiero 50 lat później coś zaczyna się wreszcie kleić. Małe spółdzielnie zaczynają się łączyć w większe, regionalne zrzeszenia. Dopiero to daje im siłę przetargową wobec dostawców oraz pozwala na budowę sieci sklepów spółdzielczych, które zakorzeniają się w świadomości konsumentów. Interes powoli zaczyna się kręcić. Pojawiają się pierwsze nadwyżki, które są wykorzystywane na potrzeby socjalne spółdzielców (na przykład na tworzenie funduszy emerytalnych). Albo reinwestowane.
Szyld Coop (który jest skrótem otf francuskiego słowa „współpraca") po raz pierwszy pojawia się w 1914 r. w Bazylei. Potem są górki i dołki. Nieraz przychodzi pokusa, żeby spółdzielnię sprywatyzować albo urynkowić. Wiele z nich (choćby w Niemczech czy we Francji) jej ulega. Z czasem zamieniają się w normalne spółki akcyjne albo rozwijają sieć franczyzową niemającą z ideą kooperacji wiele wspólnego. (...).
Oprócz samej winiety Coopów w różnych krajach nie łączy jednak zbyt wiele. Każdy rządzi się po swojemu. Muszą tylko działać zgodnie z kilkoma spółdzielczymi zasadami. Jak to funkcjonuje? Na przykład w Szwajcarii grupa Coop jest własnością 2,5 mln spółdzielców. – Dołączyć do tego grona można w prosty sposób. Wystarczy być szwajcarskim rezydentem i zaprenumerować firmową gazetkę „Coopzeitung". To daje prawo do ubiegania się o mandat delegata przy wyborze władz regionalnych. Władze regionalne wybierająz kolei zarząd krajowy, firmową wierchuszkę – tłumaczy Denise Stadler z centrali Coopa w Bazylei. (...).

Dlaczego Coop jest w tylu krajach Europy, nawet po naszej stronie dawnej żelaznej kurtyny, a nie ma go w Polsce? Owszem, jest i u nas, choć nazywa się inaczej i nie do końca odpowiada modelowi opisanemu na szwajcarskim przykładzie. Chodzi o sieci Społem (ok. 4 tys. placówek) i działającą na wsiach Samopomoc Chłopską. Historię (zwłaszcza tę wczesną) Społem ma nie gorszą niż włoskie czy holenderskie Coopy. Rozjazd zaczyna się w czasach PRL, gdy polskie spółdzielnie spożywcze stały się w praktyce spożywczymi monopolistami. Z drugiej jednak strony traciły to, co trudniej uchwytne. Czyli swoją tożsamość, autentyczność i autonomię.
Potem było jeszcze gorzej, bo akurat handel detaliczny był w Polsce tą branżą, w której eksperyment terapii szokowej zaczął się najwcześniej. Dokonało się to na dwóch kluczowych etapach, a sekwencja wydarzeń miała dla zmierzchu polskiej idei spółdzielczej znaczenie kluczowe. Polski skok w kapitalizm zaczął się bowiem w handlu od jednoznacznego postawienia przez rządy Mieczysława Rakowskiego (on zaczął) i Tadeusza Mazowieckiego na tzw. protokapitalistów. A więc na masę zmarginalizowanych robotników i chłopów, którzy marzą tylko o jednym: o wolnym rynku. I gdyby im takie warunki stworzyć, to oni w krótkim czasie sami wydźwignęliby się z biedy i wykluczenia. „Wygenerują zysk dosłownie z niczego" – pisał o nich popularny wówczas peruwiański ekonomista (i autor tego pojęcia) Hernando De Soto.
Protokapitaliści byli wówczas nie tylko hołubieni przez media i polityków. Do dziś żadne z filmowych wspomnień początków transformacji nie może się obejść bez obrazków ludzi handlujących z łóżek polowych w centrach polskich miast. Mieli być żywym dowodem erupcji przedsiębiorczości nad Wisłą. I faktycznie, to „pod" protokapitalistów dokonano wówczas szeregu instytucjonalnych zmian. W styczniu 1990 r. znowelizowano ustawę o spółdzielczości, która zlikwidowała obligatoryjne związki spółdzielcze. Zniesiono państwowy monopol na handel paliwami, samochodami czy tekstyliami. 1990 r. to także nowelizacja ustaw o działalności gospodarczej i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych.
Rozwój przedsiębiorczości handlowej stymulowała również zmiana prawa lokalowego, która zniosła regulacje czynszów. Efekt tych działań mógł być tylko jeden: radykalne rozdrobnienie polskiego handlu. W efekcie Polska pod względem nasycenia placówkami handlowymi szybko zaczęła przypominać kraje takie jak Grecja, Włochy czy Hiszpania, gdzie na tysiąc mieszkańców przypada kilkanaście sklepów. W Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Austrii jest ich raczej 5-6. Jeszcze w 2001 r. aż 98 proc. wszystkich placówek to były firmy jedno- lub najwyżej dwusklepowe. Na tym etapie dawni monopoliści (wśród nich spółdzielcy ze Społem) nie mieli najmniejszych szans, żeby dotrzymać kroku protokapitalistom.
Tylko że historia polskiej transformacji handlu detalicznego w tym miejscu się nie zatrzymała. A wkrótce nadszedł drugi cios. Pierwszy zachodni supermarket powstał w Warszawie w 1990 r. i należał do polsko-austriackiej spółki Billa Polen. Ta zaś była efektem współpracy austriackiej Billi z nomenklaturową spółką Mitpol. Potem zachodni kapitał już nawet nie bawił się w dobieranie polskich wspólników. Prekursorem dyskontów była belgijska sieć Globi (przejęta przez francuskiego Carrefoura), a pierwszy hipermarket otworzył niemiecki Hit (w 1993 r.), przejęty potem przez brytyjskie Tesco. Z kolei w 1995 r. szwedzka Ikea wybudowała w Jankach pod Warszawą pierwsze centrum handlowe.
W 1995 r. super- i hipermarkety oraz galerie handlowe kontrolowały 4 proc. powierzchni handlowej w Polsce. W 2000 r. było to 10,5 proc., a pięć lat później 20,5 proc. Ostatnio to już prawie jedna czwarta całości. Tempo rozwoju sklepów wielkopowierzchniowych w Polsce było bardzo duże. Powstanie pierwszych 150 hipermarketów trwało u nas 6-7 lat, a np. w Hiszpanii 20. To uderzenie zachodniego kapitału w krótkim czasie wyeliminowało protokapitalistów z gry o wielkie stawki. I dlatego na szczytach polskiego handlu próżno szukać fortun wyrosłych z pionierskich czasów handlu z łóżka polowego.
W ten oto sposób zemściła się krótkowzroczność elit politycznych czasów terapii szokowej, które nie dostrzegły, że robiąc miejsce dla protokapitalistów, a jednocześnie szybko potem wpuszczając wielkie zagraniczne sieci, jednocześnie rozbili peerelowskie odpowiedniki handlu wielko-powierzchniowego. Jedynych graczy zdolnych (choćby dzięki nieruchomościom usytuowanym w kluczowych miejscach) stawić czoła dużej, zachodniej konkurencji.
Owszem, sieć Społem tamte wypadki przetrwała, co pokazuje, że tkwił w niej spory potencjał. Bezwzględna rynkowa presja zmusiła ją jednak do zmniejszenia skali działalności, przekształcenia raczej w spółdzielnie pracy oraz do wielu ustępstw na polu idei. Doszło do tego, że Społem w wielu miejscach musiało wejść w układy franczyzowe z Żabką, która z konceptem spółdzielczym nie ma nic wspólnego. Swoje zrobiło też panujące w opiniotwórczych kręgach III RP przekonanie, że spółdzielczość jest jak Fiat 126p. Wiąże się z nim wprawdzie parę miłych wspomnień, ale każdy rozsądny człowiek woli jeździć oplem albo przynajmniej citroenem.
Takie myślenie dominowało do kryzysu 2008 r., ale stopniowo zaczyna się zmieniać. Na początku była pragmatyczna konstatacja, że w czasie recesji lat 2007-09 podmioty spółdzielcze radziły sobie lepiej. „98 proc. spółdzielni daje radę przetrwać pierwsze trzy lata działania, podczas gdy w tym samym czasie pada co trzecie normalne przedsiębiorstwo. Kooperatywy odnajdują się w obszarach ekonomicznie zapóźnionych lepiej niż komercyjne przedsiębiorstwa. 88 proc. spółdzielni stara się minimalizować swój negatywny wpływ na środowisko, podczas gdy wśród tzw. misiów (mali i średni przedsiębiorcy) robi tak ledwie 40 proc." – głosił raport opublikowany w 2013 r. przez brytyjski think tank Cooperatives UK.
Takie opinie sprzyjały weryfikacji dominującego przez lata przekonania, że biznes spółdzielczy, co do zasady, musi być mniej efektywny od komercyjnego. To nowe myślenie stopniowo zaczęło się też przebijać do prac ekonomistów. W 2010 r. Niemcy Eckhard Hein i Achim Truger opublikowali tekst pod tytułem „Kapitalizm finansowy w kryzysie. Czas na nowy globalny ład keynesowski". Dowodzili w nim, że istnieją dwa proste sposoby ponownego wprowadzenia gospodarek bogatych państw na ścieżkę wzrostu.
Pierwszy to wzmacnianie siły przetargowej pracowników i wymuszenie lepszych płac. To z kolei przyniesie wzrost popytu i przywróci do normalnego gospodarczego obiegu zubożałych przedstawicieli dawnej klasy średniej. Drugą stroną tego samego równania jest ograniczanie wpływu akcjonariuszy na przedsiębiorstwa. W imię rugowania z gospodarki myślenia krótkoterminowego, kiedy to za wszelką cenę dąży się do zbijania kosztów produkcji (w tym płac), byleby tylko zgarnąć dywidendę.
„Zwiększanie liczby podmiotów gospodarczych działających na zasadzie spółdzielczości byłoby ważnym elementem zarówno pierwszego, jak i drugiego rozwiązania" – dowodzili Hein i Truger. Dziś, 6 lat po publikacji, w podobnym tonie wypowiada się coraz więcej ekonomistów głównego nurtu, a spółdzielczość coraz częściej jest wymieniana wśród sposobów na uratowanie kapitalizmu przed nim samym".