Wywiad Prezesa "Społem" PSS w Białymstoku dla "Kuriera Porannego"
"Kurier Poranny" w dniu 29 listopada br. opublikował wywiad przeprowadzony z Mieczysławem Dąbrowskim – prezesem Zarządu "Społem" Powszechnej Spółdzielni Spożywców w Białymstoku, z okazji 25-lecia wolności gospodarczej w Polsce. Rozmowę, zatytułowaną: "Sprostaliśmy wyzwaniom", przeprowadził redaktor Wojciech Jarmołowicz.
Cały zapis rozmowy znajduje się na www.podlaskie.strefabiznesu.pl.
Opublikowany wywiad rozpoczyna podkreślony następujący wybrany fragment wypowiedzi prezesa Mieczysława Dąbrowskiego: "Tak, trzeba się przyznać do tego, że zostaliśmy ze średniakami, a nawet poniżej średniej. Uznaliśmy jednak, że musimy szybko uczyć ludzi nowych zachowań, nowego rynku. Musieliśmy też sami, jako ludzie zarządzający, uczyć się nowej rynkowej rzeczywistości."
A oto treść całego opublikowanego wywiadu.
Już blisko 40 lat jest Pan w tej samej firmie. Nie znudziła się Panu praca w jednym miejscu?
Mieczysław Dąbrowski: – Fakt, w Społem rozpocząłem pracę w 1975 roku. Rok później nastąpiło połączenie przedsiębiorstw handlowych pod logo Społem. Wtedy zostałem kierownikiem działu zaopatrzenia w gastronomii. Społem to mój drugi zakład pracy –wcześniej przez prawie osiem lat pracowałem w mleczarni, gdzie zaczynałem od stażysty. Co do nudy... Nie ma na nią czasu – tutaj cały czas są nowe wyzwania. Ale to, co jest najistotniejsze, jest to praca z ludźmi, olbrzymią liczbą osób, bo dotyczy to i pracowników, których jest blisko 1600, jak i wielotysięczna rzesza klientów. Jeśli się lubi ludzi, to praca w handlu sprawia satysfakcję.
Już w 1990 roku był Pan u sterów białostockiej spółdzielni. Jak Pan wspomina ten okres? Zaczynały się wielkie zmiany.
– To był burzliwy czas, który znosił prezesów ze stanowisk. Tak też się stało w Białymstoku. Nie życzę nikomu takiego traktowania człowieka, z jakim mieliśmy wtedy do czynienia. Natomiast w firmie trzon kierowniczej kadry został – ja i pani Krystyna Sosińska byliśmy wtedy wiceprezesami Społem.
Stał Pan kiedykolwiek za ladą sklepową?
– Za ladą nigdy nie byłem, ale codziennie jestem w sklepie – robię zakupy, obserwuję jak ludzie pracują, myślę, że czuję tę atmosferę, bo sam zaczynałem jako zwykły robotnik. Tego się nie zapomina. I dlatego cały czas uważam, że właśnie człowiek pracujący bezpośrednio z klientami powinien być w centrum zainteresowania kadry kierowniczej, nie ci, którzy są w biurach i zajmują się papierami. Choć – chciałbym podkreślić – że to też jest ważne i odpowiedzialne zajęcie.
Czy spółdzielczość jako forma własności prywatnej przystaje do dzisiejszej, rynkowej rzeczywistości?
– Ciągle manipuluje się przy prawie spółdzielczym. Cały czas kłujemy wielu decydentom w oczy. Bo istniało przekonanie, że w latach 90. wszystkie spółdzielnie miały upaść, a do tego nie doszło. Po zlikwidowaniu Centralnych Związków Spółdzielczych stworzono wiele problemów. Oczywiście, wcześniej spółdzielczość była mocno scentralizowana. To był błąd. Ale rozwiązanie central spowodowało totalny chaos. A wystarczyło tylko odebrać związkom funkcje władcze, a pozostawić funkcje samopomocowe, doradcze, szkoleniowe, czy lustracyjne. Wtedy każdy kto stał się samodzielny nie chciał się dzielić władzą, kompetencjami. Dziś w wielu przypadkach samodzielność stała się patologią gdyż najważniejszy stał się interes np. zarządów spółdzielni, a nie spółdzielców, czyli całej społeczności.
Może to wynikało z tego, że spółdzielczość była kojarzona z czasami PRL-u.
– Rzeczywiście, była kojarzona, ale tak nie działała.
Ale łatka zostaje.
– Cóż, płaciliśmy za nie swoje błędy. To nie my wymyśliliśmy system kartkowy, ale to my go realizowaliśmy, i wszystkim kojarzył się on ze Społem.
W 1988 roku polskie spółdzielnie wytwarzały 10 proc. PKB, dziś jest to ok. 1 proc. Skąd taki spadek?
– Na to złożyło się wiele powodów. Na pewno zmiana prawa – był to absolutnie cios w spółdzielczość. Wtedy na wolnym rynku wiele spółdzielni nie utrzymało się, gdyż gospodarka zaczęła się szybko rozwijać w nowych warunkach, powstawały nowe podmioty, grupy kapitałowe. Wtedy spółdzielnie nie miały przywódców, którzy byliby nauczeni, jak zdobywać rynki.
Pamięta Pan zmiany ustrojowe – co się działo z PSS Społem po wprowadzeniu ustawy Wilczka w 1988 roku o wolności gospodarczej?
– To był ciekawy okres. Dookoła powstawały różne firmy, w większości handlowe, rozwijał się bazar na Bema – łóżka, szczęki, nie można było przejść. A u nas coraz więcej ludzi odchodziło na swoje – zakładali firmy, zajmowali się handlem. Zresztą ówczesna białostocka władza powiedziała, że monopol Społem trzeba złamać i wypowiedziała nam umowy najmu wszędzie tam, gdzie była to własność komunalna. Mało tego – nie mogliśmy stawać do przetargu na wynajem tych lokalizacji. Bywały kuriozalne sytuacje, że negocjowałem z jednym wiceprezydentem Białegostoku czynsze dla pracowników, którzy od nas odchodzili. Starałem się, by oni startując na wolnym rynku, mieli jak najlepszą pozycję. Społem sprzedawał im np. wyposażenie sklepów na raty, tak, by od razu nie zbankrutowali. Większość ludzi wywiązała się z zobowiązań, ale nie wszyscy.
Jak rozumiem odeszli od was najbardziej rzutcy, odważni ludzie, którzy pozakładali swoje biznesy.
– Tak, trzeba się przyznać do tego, że zostaliśmy ze średniakami, a nawet poniżej średniej.
Nie załamaliście się?
– Usiedliśmy i zadaliśmy sobie pytanie: co robić? Wiadomo było, że musimy w tym gronie funkcjonować, wiadomo, że straciliśmy wiele dobrych punktów. Uznaliśmy, że musimy szybko uczyć ludzi nowych zachowań, nowego rynku, a sami – jako zarządzający – uczyć się nowej rynkowej rzeczywistości. Już pod koniec lat 80, wiedzieliśmy, że system rozdzielczy kiedyś się skończy, mieliśmy świadomość, że będziemy kiedyś musieli walczyć o towar, o klientów, musimy ich informować o swoich produktach lub usługach.
To prawda weszliśmy z jakimś majątkiem do nowej rzeczywistości – sklepy mieliśmy wyposażone, działało piekarnictwo. Postanowiliśmy unowocześnić produkcję w piekarnictwie. Była wysoka inflacja – wynik robił się sam, ponieważ każdy towar był sprzedawany na pniu. Wtedy wszystkie pieniądze, które zarabialiśmy, inwestowaliśmy. W taki sposób uciekliśmy przed inflacją – bo na bieżąco inwestowaliśmy zarobione pieniądze. Gdy produkcja zaczęła zarabiać pieniądze, przyszedł czas na modernizację handlu. Ale jednocześnie uczyliśmy pracowników nowej gospodarki.
Ciężko było?
– Ciężko. Ale przeszliśmy ten okres bez zwolnień grupowych. Po pierwsze dlatego, że wiele osób wzięło całe załogi sklepów, co nas nic nie kosztowało, wiele osób starszych, czujących, że nie sprostają nowym wymaganiom, wybrało się na emeryturę, i znów nic to nie kosztowało. Gdy zaczęliśmy inwestować w nowoczesne placówki, ich przychody rosły w tempie dwucyfrowym. Ludzie, nasi klienci, byli spragnieni nowoczesności, innego sposobu robienia zakupów.
Pojawiały się takie opinie, że Społem w porozumieniu z białostockimi władzami przez wiele lat blokowało dostęp do naszego rynku zachodnim sieciom handlowym, hipermarketom, supermarketom. To prawda?
– Nie było takiego porozumienia. Moim zdaniem firmy zachodnie miały wtedy dużo większe aglomeracje do opanowania, gdzie siła nabywcza jest zdecydowanie większa, niż Białystok. Dlatego inwestowali na Śląsku, w Warszawie, Krakowie, Poznaniu itd. Myślę, że – trochę żartując – też widzieli, że białostockie Społem jest mocne, więc bariera wejścia na nasz rynek jest wysoka.
A teraz wchodzą. Co się zmieniło?
– Bo już w większych i bogatszych ośrodkach rynki są nasycone, sieci muszą szukać swego miejsca w kolejnych lokalizacjach, w mniejszych miastach.
Nie boicie się tak agresywnej ekspansji sieci dyskontów, supermarketów?
– Nie możemy im tego zabronić. Trzeba mieć świadomość, że każda wojna wyniszcza i zdajemy sobie sprawę, że pójście na wojnę np. cenową, czy lokalizacyjną może się źle skończyć dla wszystkich. Dawno temu postawiliśmy na jakość obsługi, na szkolenie ludzi, na to że nasze sklepy mają być przyjazne dla klienta. Mocno negocjujemy, aby klient otrzymał towar w możliwie najniższej cenie. Dziś nasze sklepy przestały być postrzegane jako sklepy drogie.
A dziś, co wam szczególnie przeszkadza w prowadzeniu biznesu?
– Są potworne kłopoty z pozyskaniem działek w naszym mieście na nowe lokalizacje sklepów. A jeśli już tereny są to w astronomicznych cenach. Także wydawanie pozwoleń na budowę, to jest to chora sprawa – jest bardzo ciężka współpraca z urzędnikami. Czasami dochodzi po prostu do absurdów.
Czy rzeczywiście w Społem nie zatrudniacie na umowy o dzieło i umowy zlecenia?
– Nie, bo chcemy, by nasze ekspedientki były przyjazne dla klientów, by miały poczucie stabilności, ale jednocześnie, by można było stawiać im wysokie wymagania. Czy osoba, która nie wie, czy za miesiąc będzie pracowała w tym samym miejscu będzie uprzejma, energiczna, będzie dbała o interesy spółdzielni? Nasza strategia dotycząca zatrudnień na umowy stałe – moim zdaniem – sprawdza się.
Płacicie swoim spółdzielcom dywidendę?
– Płacimy ją co roku. O jej wysokości decydujemy, gdy znamy wyniki finansowe spółdzielni.